Sztuka Bojków jako źródło inspiracji w świetle współczesnej sztuki użytkowej. Tak, to byłby ładny tytuł pracy magisterskiej. Ale niech Was ten wstęp nie przestrasza, bo tu "tylko" o breloczki chodzi! Nie takie zwykłe, oj nie :) Przed wyjazdem na urlop dostałam zamówienie na wykonane lisków i niedźwiadków, mających pełnić rolę przywieszek do kluczy w świeżo wybudowanym pensjonacie "Bojkowa chata" w Smereku. Właściciele są zapalonymi miłośnikami bieszczadzkiej fauny (częstymi gośćmi chaty są przyjazne lisy :D ) oraz sztuki Bojków i w tym klimacie utrzymali wnętrze chaty. Zwierzaczki miały zostać ozdobione wzorami bojkowskich haftów. Bieszczady były mi dotąd totalnie obce, a co dopiero mówić o sztuce ich ludów! Z nikłą wiedzą na jej temat wyruszyłam na przygodę, postanowiwszy, że zajmę się tematem po powrocie. Szczęście chciało, że czuwający nade mną palec boży popchnął mnie przez przypadek do Sanoka...
Zaczęło się od Tatr. Nie... zły początek. To były najlepsze wakacje życia - zbyt banalnie... Wyruszyłam w podróż stopem... stanowczo mam problem z rozpoczynaniem, bo chcę pisać o Bieszczadach! Zacznę tak: mój urlop był skończenie szaloną podróżą. Wyruszyliśmy w ciemno, bez planu, wyposażeni w najważniejsze rzeczy, aby przeżyć 2 tygodnie w każdych warunkach pogodowych. Był jeden konkret: zaczynamy podróż od schroniska na Hali Kondratowej. A dalej planowaliśmy wszystko z dnia na dzień w zależności od tego, gdzie się obudziliśmy. Tułaliśmy się po polskiej i słowackiej stronie Tatr, jedząc na zmianę kabanosy i krówki, wędrując z kijami. Kto by pomyślał, że stamtąd złapiemy stopa... w Bieszczady? Pchnęło nas przez Solinę, dzikie dzicze i lasy pełne błota, paproci oraz jarzyn, aż do jagodowych połonin w Ustrzykach Górnych. Tytuł posta to tak naprawę nasza przygodowa dewiza - czasami naprawdę szliśmy przez kilkanaście godzin, nie widząc końca. I szliśmy dalej. Podróżując po raz pierwszy w życiu po bieszczadzkim cyplu Polski trafiliśmy do Sanoka, gdzie sztuka Bojków stanęła przede mną otworem!
Zaczęło się od Tatr. Nie... zły początek. To były najlepsze wakacje życia - zbyt banalnie... Wyruszyłam w podróż stopem... stanowczo mam problem z rozpoczynaniem, bo chcę pisać o Bieszczadach! Zacznę tak: mój urlop był skończenie szaloną podróżą. Wyruszyliśmy w ciemno, bez planu, wyposażeni w najważniejsze rzeczy, aby przeżyć 2 tygodnie w każdych warunkach pogodowych. Był jeden konkret: zaczynamy podróż od schroniska na Hali Kondratowej. A dalej planowaliśmy wszystko z dnia na dzień w zależności od tego, gdzie się obudziliśmy. Tułaliśmy się po polskiej i słowackiej stronie Tatr, jedząc na zmianę kabanosy i krówki, wędrując z kijami. Kto by pomyślał, że stamtąd złapiemy stopa... w Bieszczady? Pchnęło nas przez Solinę, dzikie dzicze i lasy pełne błota, paproci oraz jarzyn, aż do jagodowych połonin w Ustrzykach Górnych. Tytuł posta to tak naprawę nasza przygodowa dewiza - czasami naprawdę szliśmy przez kilkanaście godzin, nie widząc końca. I szliśmy dalej. Podróżując po raz pierwszy w życiu po bieszczadzkim cyplu Polski trafiliśmy do Sanoka, gdzie sztuka Bojków stanęła przede mną otworem!
W Sanoku znajduje się ogromny skansen etnograficzny. Nie mam pojęcia jak i kiedy wyrył się w pamięci ten fakt (tym bardziej, że z Sanokiem nie miałam nigdy jakiś szczególnych skojarzeń poza Beksińskim), ale jedno jest pewne: przykurzył się w głowie mocno i zaktualizował w dobrym momencie. O tym, że jest to największy skansen tego typu w Polsce, jeden z największych w Europie, że prezentuje sztukę Podkarpacia i Karpat - przeczytacie w Internecie. Jakiś czas temu opisałam Wam pokrótce Park Etnograficzny w Wygiełzowie. Porównując: sanocki skansen powalił mnie na łopatki. Na ogromnym terenie rozpościerającym się na polach i leśnych górkach umieszczono ponad 100 budynków (!) prezentujących rozwój budownictwa poszczególnych grup etnicznych Bieszczad: Bojków, Łemków, Pogórzan i Dolinian. Rozmach w ilości i różnorodność budynków pozwolił na stworzenie całych mini-wiosek z młynem, wiatrakami, budynkami sakralnymi. Ba! Zrekonstruowano nawet cały XIX-wieczny rynek wielkości boiska, cały otoczony budyneczkami usługowymi i mieszkalnymi! Możemy zobaczyć starą remizę, wstąpić na pocztę, odwiedzić krawca. Możemy też wejść do apteki i... kupić sobie produkty zielarskie czy pszczelarskie. Nie dość, że część budynków jest zabytkowa i ma pełne zabytkowe wyposażenie to jeszcze pełnią one rolę sklepików! Nie mogłam się oprzeć, aby w deszczowy dzień nie kupić nam w XIX-wiecznej piekarni świeżych, ciepłych jagodzianek!
Szczerze polecam zwiedzanie z przewodnikami. Szybko pożałowaliśmy, że nie wybraliśmy tej opcji, bo tylko oni mogli wpuszczać zwiedzających do budynków. Mimo, że podczas wyjazdu mieliśmy naprawdę złą pogodę to nawet ulewa nie powstrzymała nas, aby spędzić tam pół dnia biegając od chałupy do chałupy i rozmawiając z bardzo, bardzo uprzejmym personelem: panią z apteki, krawcową czy Żydem, kręcącym katarynką na środku rynku. Polecam, naprawdę polecam!
Połonin, lasów, klimatu gór nie będę opisywać - to trzeba poczuć. Po powrocie i zachłyśnięciu się duchem Bieszczad stworzenie breloczków było jeszcze większą przyjemnością. Detale postanowiłam malować ręcznie, bo pędzel lepiej leży mi w dłoni niż igła i mulina.
Nie pozostaje mi nic innego jak tylko zaprosić Was w Bieszczady, do Bojkowej Chaty (klik) i chwycić za klucz do pokoju z takimi oto breloczkami :)
To nie koniec zwierzątek na ten tydzień!
Pozdrowienia,
Joanka