Jechałam w zeszły piątek do pracowni na rowerze - w głowie milion babskich myśli, poplątanych jak spaghetti: jutro targi, muszę dokończyć szyć kilkanaście rzeczy, podrukować w drukarni porządne kartki, przygotować wszystkie gadżety i spakować meble. Jadąc bałam się, jak zwykle, że się nie wyrobię na czas. I bach! Wywrotka na rowerze na bark i głowę, pęknięty lewy obojczyk. W ten oto sposób dowiedziałam się, że przez najbliższy miesiąc nie będę robić NIC.
Świat się nie zawalił. Okazało się, że kartki można wydrukować w domu, że Paweł ogarnie meble sam, a to, że wezmę o 5 nerek mniej będzie oznaczać tylko mniejszy ciężar do noszenia. Na targi i tak poszliśmy, niedzielę przeleżałam nie mogąc się ruszać, poniedziałek spędziłam w szpitalu i na dłuugim spacerze. Uznałam, że nie dam się - wycisnę ten czas na tyle na ile pozwoli mi moja mniej przydatna w życiu prawa ręka. Dziś, po kilku dniach weszłam do pracowni. Nie mogłam nic porządnie uszyć, wziąć w ręce materiału czy nawet uciąć nitki. Usiadłam, pękłam i się po prostu popłakałam.
To że jestem pracoholiczką, to wiem. Wiem, że zbyt wiele czasu, myśli i uczuć poświęcam szyciu. Wiem też, jestem perfekcjonistką, ale co z tego, skoro naprawdę uwielbiam to, co robię? Wiem o sobie dużo rzeczy i części z nich naprawdę nie chciałabym zmieniać, bo naprawdę lubię swoja pracę. Mąż i rodzina cieszy się, że coś zmusiło mnie do tego, żeby usiąść w końcu na tyłku, poczytać książki i pooddychać jeszcze mocniej otaczającym nasze mieszanie lasem. Jakoś sobie wytłumaczyłam to, że nie będę mogła szyć, a tym samym zarabiać i utrzymać się/nas prawdopodobnie aż do Świąt. Mało tego, od ZUSu nie dostanę ani złotówki, bo zbyt krótko jestem na wyższych składkach.
Musiałam to wylać. Nie po to, by usłyszeć "ale z Ciebie biedulka" - nie, takie słowa nic nie zmienią i nie z takim zamiarem usiadłam, by napisać ten post. Nie wiem czy nie odbierzecie mnie może po nim jako biadolącą nad sobą sierotę, ale uświadomiłam sobie, że poza rodziną i przyjaciółmi, rękodzieło jest tak naprawdę wszystkim co mam. W gruncie rzeczy to jest naprawdę optymistyczna myśl :) Życzę każdemu rękodzielnikowi, by tak wiele zależało od jego pasji. Często cieszyłam się, że wszystko co udało mi się wypracować - wypracowałam sama, własnymi rękami, bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz. Chciałabym aby tak zostało i szło dalej, ale muszę się na chwilę zatrzymać i zdać się na ręce Pawła - teraz on szyje za mnie pod moim okiem.
Człowiek od razu docenia co ma, kiedy nagle coś zmusi go do spojrzenia z dystansu. Jak dziwnie patrzy mi się teraz na zdjęcia, które jakiś czas temu robiła nam Agata w ramach sesji promocyjnej szytych przez nas pokrowców na maty do jogi (więcej zdjęć - klik).
fot. Nemessos |
Siedzę sobie owinięta w łóżku polarem Pawła, on z kolei pichci w kuchni. Sączę herbatę patrząc w las za oknem. Próbuję sobie przypomnieć kiedy tak ostatnio było i miałam na to czas.
Joanka