Kiedy wspominałam komuś, że mam własną pracownię to często spotykałam się z odbiorem jakbym zdobyła szczyt marzeń. Tymczasem posiadanie pracowni poza domem ma też swoją drugą stronę medalu. Mój kącik krawiecki mieścił się na przestrzeni 9 lat w różnych miejscach: w pokoju Babci, w oddzielonej regałem przestrzeni w moim pokoju w domu rodzinnym, w kuchni w kawalerce Narzeczonego, w wynajmowanym pokoju poza domem, a także osobnym lokalu, który był TĄ wymarzoną pracownią, by ostatecznie zająć pół naszego dwupokojowego mieszkania. Przeprowadzka w domowy rewir wymagała sporo przemyśleń i odwagi, ale wylądowałam tu z bagażem doświadczeń, przyzwyczajeń i wiedzy co jest mi potrzebne a co nie. Dlaczego zdecydowałam się na ten krok?
Zwykle posiadanie własnej pracowni kojarzy się z wolnością, patrzy się na ten fakt w superlatywach, a rzadko kiedy mówi się o minusach i ograniczeniach takiej sytuacji. Na początku chciałabym zaznaczyć, że moje moje wnioski spisałam wyłącznie na swoich doświadczeniach i obiciach po różnych kątach takich, a nie innych. Są też mocno naznaczone moim upartym i niepokornym charakterem. Bycie rękodzielnikiem niesie ze sobą również pewną specyfikę polegającą na wiecznym szukaniu balansu pomiędzy weną a obowiązkiem, przejawem artyzmu a mechanicznym wykonywaniem czynności, między pracą a pasją, mózgiem i sercem. Moja pracownia nie nosiła znamion sklepu/galerii - była raczej miejscem pracy przypominającej warsztat w garażu, ale 10 minut pieszo od domu. Pracownia była otwarta dla gości, a gotowe produkty można było kupić od ręki po zapoznaniu się z nimi. Jaki był bilans plusów i minusów tego układu i dlaczego od dwóch miesięcy działam w domu? Aby od razu zacząć z grubej rury przejdźmy do minusów.
MINUSY
1. KOSZT
Minus numer jeden: koszt najmu. Płacenie czynszu jest oczywistością i zwykle to on jest głównym kryterium wyboru lokalu, a podjęcie najmu łączy się z przekonaniem, że jesteśmy w stanie pokryć te koszty. Tak też było i u mnie - byłam przekonana, że dam radę, zakładałam też, że skoro firma z roku na rok przynosi zysk, a przychód rośnie to na pewno będzie OK. Działając w branży rękodzielniczej musisz przyzwyczaić się do tego, że to zawód w którym nie ma stałości finansowej - chyba, że masz strategicznych kontrahentów, którzy gwarantują Ci stałą ilość regularnych zleceń. Są miesiące lepsze i gorsze - w zależności od tego jaką masz grupę docelową, rodzaj produktów, czy podlegasz sezonowości. Ja tą huśtawkę zdążyłam zaakceptować, ale i tak fakt, że sprzedaż nagle staje albo nagle rusza z kopyta ciągle mnie zadziwia. Przez to rozchwianie żyłam w ciągłym stresie czy uda mi się zarobić na opłaty (zarobienie na czynsz i na ZUS powodowało, że musiałam wygenerować minimum 2400 zł, by spłacić należności i dopiero zacząć myśleć o tym, by wybrać się na zaopatrzenie lodówki), a myśl, że pracuję by w pierwszej linii spłacić spory "haracz" i poczucie, że pracuję za darmo nie upraszczało sprawy, a z układu "sztuka dla sztuki" nie wykarmię rodziny. Przez długi czas mamiłam się myślą, że przecież daję radę, szycie stało się narzędziem do koniecznego zarobienia pieniędzy, co powodowało ciągłe napięcie, w efekcie wypalenie, które trwało ponad pół roku. Potrzebowałam zmiany i pewnym momencie naprawdę nie wiedziałam już gdzie ciąć koszty, by nie musieć obniżać poziomu jakości produktów. Doszło do mnie, że jedynym mocnym bodźcem, który jest w stanie mnie ruszyć w posadach jest pogodzenie się z myślą, że wzięłam na barki zbyt duży koszt, nie warty moich nerwów i pasji.
Na pytanie dlaczego postanowiłam zrezygnować z pracowni odpowiadałam wprost, bez owijania: cięcie kosztów. Moje ręce nie są w stanie zrobić (=zarobić) więcej, głowa nie wymyśli na siłę złotej myśli. Mimo moich szczerych chęci i poczucia, że daję z siebie wszystko bywały miesiące, że ledwo dawałam radę uzbierać na konieczne opłaty (wliczając w to rachunki, kredyt). Stały one ponad moimi przyjemnościami (nagrodą za pracę), wciąż i wciąż rezygnowałam z własnych celów i marzeń, np. podróży.
2. METRAŻ
Wiecie, że duża przestrzeń potrafi być problemem? Jeśli macie zacięcie minimalistyczne to wygracie, ale ja - jako że jestem typem chomikiem, który przygarnia wiele rzeczy - byłam skazana na przegraną. Spory metraż nie upraszczał sprawy, ponieważ dawałam sobie pozwolenie na przyjmowanie WSZYSTKIEGO. W efekcie strasznie mocno się zagraciłam, tracąc panowanie nad tym co mam, a czego nie. Pracuję w chaosie, zwykle szyję kilka rzeczy na raz, wszystko rozkładam, części nie kończę, a że miejsce na to pozwalało to zamiast układać rzeczy na sobie układałam je na płasko, aby były widoczne, zagracając każdy możliwy blat (a miałam ich 3 + stół krojczy). Poza tym roboczy charakter mojej pracowni, która nie miała ani walorów ani potrzeb reprezentatywnych, pozwalał mi na pozostawianie za drzwiami bałaganu czy po prostu rozłożonych wszędzie rzeczy do zszycia. Czasem uczucie zagracenia podcinało mi skrzydła, a widok tej ogromnej fury rzeczy, które powinnam uszyć nie upraszczał sprawy. Zalegające zapasy krzyczały "zrób coś ze mną Joanno!", co zamiast zachęcać odbierało mi chęć do działania - bo od czego zacząć? Z kolei porządne, gruntowne wysprzątanie pracowni zajmowało mi około tygodnia.
Przeniesienie się na dużo mniejszy metraż wymagało mocnego uszczuplenia całości zapasów tkanin, pasmanterii, sprzętu, a miałam tego naprawdę sporo! Tego bałam się tak naprawdę najbardziej - że się nie pomieszczę i będę żyć w ciągłym bałaganie. Okazało się, że nie potrzebuję ogromnej ilości materiałów do działania i że jestem w stanie sprzątać obszar roboczy wokół na bieżąco. Ograniczenie miejsca, materiałów i narzędzi pracy do minimum pozwoliło mi się łatwiej zorganizować, pod ręką mam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Przed wyprowadzką sporą część materiałów oddałam, sprzedałam po kosztach, zorganizowałam nawet "wystawkę" w pracowni, gdzie każdy mógł (ale nie musiał) wrzucić wedle uznania datek za przejęte materiały, dodatki, meble. Udało mi się dzięki temu uszczęśliwić masę osób, uspokoić głowę, że zrobiłam coś dobrego, wesprzeć kilka akcji charytatywnych, ale też uzbierać fundusze na nowe półki!
W ten sposób zostawiłam sobie wyłącznie materiały, które podobały mi się najbardziej i były dla mnie ważne, materiały, z którymi chcę pracować. Rozwiązanie tej kwestii pozwoliło się skupić na projektach, które gają ze mną w 100%. Pomniejszenie przestrzeni w moim przypadku okazało się zbawienne w skutkach. Zamiast dwoić się i troić nad myśleniem jak zarobić, przerobić zapasy, jak zapłacić za czynsz mogę się swobodniej skupić na tym, co naprawdę chcę szyć. Oddałam prawie cały zapas skaju, co zmusiło mnie do tego, w sięgnąć po alternatywne, przyjaźniejsze środowisku materiały (papier, tyvek, korek), co planowałam zrobić od około dwóch lat, a nie byłam w stanie, bo blokowały mnie zapasy.
3. GODZINY PRACY
Zwykle to najpiękniejsza wizja: elastyczne godziny pracy. Moja pracownia znajdowała się w dość specyficznym, ukrytym miejscu na poddaszu - to było fantastycznym układem, bo nie miałam przymusu otwierania lokalu w konkretnych godzinach dla przechodniów i interesantów, mogłam tu przesiadywać bez problemu o każdej porze. Próbowałam robić przerwy wychodząc na spacer, idąc do domu na obiad i to zwykle - idąc tropem Prawa Murphy'ego - były te momenty, kiedy byłam potrzebna tu i teraz. Moje godziny pracy unormowały się w zasadzie same i były dostosowane do kurierów ("Pani Joanno, przyjadę dziś szybciej - jest pani na miejscu?""Pędzę, będę za 10 minut!") i odbiorów osobistych klientów, którzy mieli czas najczęściej po godz. 17:00. Problem jest tylko taki, że kreatywności nie włączysz na pstryknięcie palcami, a pomyły na działanie nie przychodzą punkt 9:30 przy kubku porannej yerby. Bywały dni, kiedy przyszpilona potrzebą siedzenia w pracowni, z pełną świadomością, że przecież jestem w pracy, więc powinnam pracować, próbowałam się zmuszać do działania, co dawało zupełnie odwrotne skutki, szczególnie gdy przechodziłam depresyjne epizody. Prowadząc w firmie tak naprawdę cały czas jesteś jakąś częścią mózgu w pracy (szukasz inspiracji, odbierasz bodźce, rejestrujesz pomysły) i zasada "nie pracujesz = nie zarabiasz" bywa okrutna. Kiedy już przebywałam w pracowni, w której mogłam rzeczywiście coś fizycznie zrobić, a brakowało weny, potrafiłam sama mocno zagonić się do czarnej dziury.
Bardzo doceniam regularność pracy, unormowane godziny i moment odcięcia od roboty, by przejść w tryb "rodzina-dom", ale chcąc działać zgodnie z własnym trybem, by być najbardziej efektywną w każdym momencie, upchnięcie się w ramach nie działało. Zwykle wychodziłam dopiero wtedy, kiedy skończyłam zaplanowaną rzecz, bo po prostu lubię szyć i nie umiem ot tak odłożyć tworzonej rzeczy - chcę zobaczyć efekt :). Nieregularność mojego trybu naginałam do potrzeb odbioru przesyłek (tych wielkogabarytowych, małe czasem przekierowywałam do domu) i spotkań. Czasem guzik z weną pstryknął w tym momencie, czasem nie.
4. GDZIE JEST WIERTARKA?
Wszyscy wiemy, że ważne jest oddzielenie strefy pracy i strefy domu. Odseparowanie miejsca pracy i jednocześnie miejsca realizacji hobby od nieskalanego pracą (=hobby) domu bywało jednak problematyczne pod kątem sprzętu. Nie miałam potrzeby dublowania maszynerii i narzędzi i bazowałam na operowaniu jednym odkurzaczem, wiertarką, wkrętarką, pistoletem do kleju na gorąco czy lutownicą. Te sprzęty wędrowały między jednym miejscem a drugim i zawsze - jak się na pewno domyślacie - były nie tam, gdzie ich potrzebowaliśmy z Mężem. Kiedy byłam w domu i chciałam odkurzyć albo zamontować pilnie półkę, pech chciał, że albo miałam przymusowy marsz do pracowni, albo byłam zmuszona przełożyć plany. Kiedy z kolei miałam impuls, by spontanicznie i ochoczo podziałać rękodzielniczo to albo nie miałam jak tego zrobić w domu (brak sprzętu i materiałów pod ręką) albo przesiadywałam w pracowni (miejscu pracy) do późnych godzin nocnych, by np. zszyć jak najwięcej części swojej wymarzonej kurtki. To ciągłe żonglowanie tym, by mieć potrzebę i ochotę w dobrym miejscu i czasie powodowały, że traciłam zapał, a masa pomysłów uciekła bokiem. Wiem, że to brzmi bardzo prozaicznie, ale nie raz miałam związane ręce i w ten sposób na przykład przez 2 lata nie uszyłam poszewek na poduszki, bo wiecznie nie pamiętałam o tym, by je w domu zmierzyć. Po przeprowadzeniu do domu uszyłam ich od razu 10. Z tego samego powodu w pracowni rzadko kiedy myłam okna. Teraz mam wszystko w jednym miejscu i cieszę się, że nie mam dylematu co zrobić z drugim odkurzaczem, a odkurzać mogę kiedy tylko chcę, pamiętając o ciszy nocnej.
5. LOKAL I JEGO SĄSIEDZI
Wynajmując lokal wpisujesz się dobrowolnie w obcy, nieznany Tobie kontekst, który poznajesz z każdym dniem funkcjonowania. Mój lokal był dość specyficzny: sąsiadami byli kominiarze, protetyk i księgowość spółdzielni, z kolei w samym "pokoju" było bardzo zimno i ciemno. Przyjmowałam to na klatę. Nawet chowających się pod moim okiem gimnazjalistów palących fajki, pijaczków raczących się potajemnie wódeczką i dziki wyżerające kocie żarcie z kocich domków traktowałam z przymrużeniem oka jako lokalny folklor. Z kolei sama hałasując czułam się dziwnie: puszczając muzykę, albo robiąc pajacyki, by się rozgrzać w zimne dni, miałam wrażenie, zbyt głośne dźwięki przeszkadzają osobom dookoła i pod spodem. Sama też musiałam znosić durne, tępe techno dochodzące czasem zza drzwi, nie chciałam tego robić innym.
Jestem osobą, która potrzebuje maksymalnego skupienia. Nawet podczas tego wieczornego pisania posta mój Mąż ogląda obok film w słuchawkach, aby mnie nie rozpraszać. Na wszelkie głosy dochodzące zza drzwi pracowni (nie mówiąc o zaglądających przechodniach, chcących zapytać o to dlaczego nie ma kominiarza/protetyka/księgowej) reagowałam jak surykatka i skutecznie wybijałam się z rytmu. W związku z tym, że w każdym momencie mógł do mnie zajrzeć Klient, listonosz lub kurier siedziałam w ciągłym napięciu i zamykanie drzwi na klucz nie pomagało.
Ponadto dochodzi kwestia inwestowania w remont, meble. Każdy, kto wynajmował jakąkolwiek przestrzeń, wie o czym mowa. Niby jesteś u siebie, ale nie do końca i z tego powodu trudno też inwestować pieniądze w miejsce, w którym być może nie zostaniesz na długo. Mojej pracowni było bliżej do skrzyżowania garażu i poddasza, niż do eleganckiego sklepu, więc nie czułam też potrzeby gruntownego remontu, dbałam raczej o to, by czuć się tak jak w domu, a nie w biurze, przez to też mocno emocjonalnie związałam się z tym miejscem, ale nie na tyle, by spakować mandżur i iść z życiem dalej.
6. POTRZEBY PIERWSZEGO STOPNIA
Nie samym szyciem człowiek czyje - trzeba jeszcze jeść i mieć dostęp do łazienki. Prozaiczna sprawa, bo w zasadzie wystarczy czajnik z ciepłą wodą + kanapki/przekąski, ale mój tryb pracy powodował, że często zapominałam o jedzeniu (jak się skupię na robocie to działam jak w transie) i ratowałam się na szybko czekoladą ze sklepu, aby szybko podnieść cukier i działać dalej.
A co z toaletą? Do tej pory pracując poza domem miałam do czynienia z łazienką, która nie była na moją wyłączność. Nie pytajcie na jaki sajgon czasem natrafiałam po dyżurze kilku niezbyt kulturalnych kominiarzy... Niestety takie miejsca "niczyje" sprawiają, że nikt o nie nie dba i często mi było po prostu wstyd wskazywać gościom drogę do toalety.
PLUSY
1. MOMENT PRZEJŚCIA
Najważniejszym plusem jest zdecydowanie konkretne, "namacalne" rozdzielenie pracy od domu, moment w którym nakładasz buty, wychodzisz ze strefy domowej, przenosisz się w sferę kreatywnej pracy. Sam transport jest idealną śluzą myślową. Moja pracownia mieściła się 10 minut od domu, ale często wychodziłam dużo szybciej, by powędrować okrężnymi ścieżkami przez las. Oczyszczałam sobie głowę, układałam w głowie plan działania, tworzyłam w głowie odpowiedzi na maile, wymagające przemyślenia spraw i wchodziłam z konkretną check-listą w głowie na dziś, którą spisywałam codziennie przy kubku jakiegoś ciepłego napoju. To czy mi się udało ją zrealizować czy nie to już inna kwestia, ale start miałam zwykle dobry. Często przyjemność pracy sprawiała, że nie chciało mi się wracać do domu , szczególnie w dni, kiedy Mąż był poza domem i świadomie naginałam moment przejścia ze strefy pracy/hobby do domu.
2. ELASTYCZNOŚĆ
Tu swobodnie przechodzimy do kolejnego plusa: elastyczności. Ma ona swoją dobrą i złą stronę. Z jednej strony jesteś Panią/Panem swojego losu i czasu, możesz dostosować tryb działania pod siebie, ale prędzej czy później warto pogodzić się z myślą, że trzeba umieć dostosowywać się też do losowych warunków i okoliczności. I o ile urwanie sieci internetowej pozwala fantastycznie skupić się bez rozpraszania na pracy rzemieślniczej, a rozładowany telefon (bo ładowarka "się rozwaliła") sprawia, że nie zadzwoni dziś do Ciebie kolejna pani z banku, oferująca super pożyczkę na firmę, która rozwiąże twoje wszystkie problemy, tak mogą zdarzyć się też sytuacje, które mocno pokrzyżują Ci plany. Kiedyś wpadli do mnie panowie z odgórnego polecenia, by zamontować światłowody do internetu. Przez przypadek przewiercili mi kabel i odcięli zasilanie w całej pracowni. Ja działałam prędko, by wykończysz piątkowe zamówienia i lecieć z nimi na pocztę, a panowie mi mówią "ups, chyba ma pani dzięki nam wolne!". Myślałam, że mnie szlag jasny trafi, mimo, że mogłam rzeczywiście iść na przymusowy urlop. Uratowałam sytuację przedłużaczem o długości 10m i pociągnięciem prądu z korytarza przy otwartych drzwiach.
3. MÓJ CYRK, MOJE MAŁPY
Wypisane powyżej minusy, ograniczenia związane z samym lokalem nie grały dla mnie w zasadzie wiodącej roli, ponieważ to było moje KRÓLESTWO. Mogłam w nim bałaganić do woli, nie ograniczało mnie miejsce i spojrzenie innych osób. Ilekroć ktoś do nie zawitał i przepraszałam za bałagan to było dla odwiedzających oczywiste, że bajzel powinien tu być ("przecież to kuźnia kreatywności!"). Możliwość pozwolenia sobie na taką swobodę to zdecydowanie rodzaj luksusu i braku tej wolności w rozmachu bałam się najbardziej podczas zminiaturyzowania i przenoszenia pracowni do domu. Musiałam nauczyć się z dnia na dzień regularnego sprzątania po sobie i trzymania całości w ryzach, co uważam za ogromny sukces i potrzebną zmianę na plus!
Ponadto dla wielu spośród szyjących osób, z którymi rozmawiałam, największym wyzwaniem jest przygotowanie stanowiska pracy. Kiedy szyjesz hobbystycznie i nie masz własnego, stałego kąta do pracy trudno się zabrać za tworzenie, bo sama myśl o wyjęciu z szafy pudła z maszyną odbiera zapał. W momencie, kiedy masz wszystko rozstawione i gotowe do pracy jest dużo prościej się zanurzyć w działaniu! Do tego wniosku doszłam już na początku drogi i miałam maszynę zawsze ustawioną na stole w babcinym pokoju, który służył za pokój gościnny. Stałe miejsce pracy rękodzielniczej, które na Ciebie czeka (obojętnie czy jesteś kaletnikiem, haftujesz, robisz biżuterię czy malujesz kubki) jest moim zdaniem kluczowe, a jego wielkość powinna być dostosowana do Twoich potrzeb (chociaż po sobie widzę, że mój rozmach z metrażem 33m2 pracowni był mocną przesadą!) i moim zdaniem nie ma znaczenia gdzie go umieścisz - w domu, garażu, pokoju cioci czy oddalisz go o 30 min. jazdy autobusem. Ważne, aby Ci mądrze służył, bo po to przecież jest.
4. SKUPIENIE WYŁĄCZNIE NA PRACY
To przedłużenie punktu o potrzebie ustalenia granicy dom-praca. Jesteś w pracy - zajmujesz się pracą. Nie zaprzątasz sobie głowy obiadem, nie rozprasza Cię syf na kuchence, brudna patelnia, pranie, liście na balkonie czy przewracające się półki na regale. Pracownia daje Ci fantastyczną możliwość zatopienia się w świecie kreacji i przyznam szczerze, że osobny lokal nie jest do tego poczucia potrzebny. Wystarczy coś, co sprawi, że poczujesz odcięcie tych światów i w rzeczywistości są to najczęściej po prostu drzwi.
5. TRAMPOLINA DO ROZWOJU
Własny lokal jest zdecydowanie idealnym krokiem, by wystrzelić dalej z rozwojem firmy. To miejsce, w którym możesz stworzyć osobny kąt fotograficzny (ładne, porządnie wykonane zdjęcia są kluczową sprawą wizerunkową jeśli działasz internetowo), zaprosić klientów, kontrahentów, specjalistów. To w końcu miejsce, w którym możesz zatrudnić pracowników. Osobny lokal daje oderwanie się od prywatności, w którym możesz zadziałać czysto biznesowo.
- - - - ✂️- - - -
Musiało minąć sporo czasu, abym poobijała się o różne wnioski, by dojść do stwierdzenia, że nie jestem dużą firmą i nie chcę mieć większej. Działam w pojedynkę i w tym widzę swoją moc. Po kilku współpracach doszłam do wniosku, że bardzo lubię to, że jestem niezależną od nikogo Zosią Samosią, że sama dbam o każdy etap - od momentu wymyślenia, zakupów, wzięcia materiału, uszycia po sfotografowanie, wprowadzenie do sklepu i zapakowanie do wysyłki. To niesie za sobą pewne ograniczenia, bo ilość mojego czasu i możliwości jest policzalna, ale taki rodzaj w pełni zaangażowanej pracy daje mi największą satysfakcję. Nie mam dużej sprzedaży i miliona zamówień, a duży procent roboty nie jest związany z szyciem wiec nie wymaga aż osobnego lokalu.
Stwierdziłam, że nie chcę się rozwijać kosztem swoich nerwów i spokoju ducha. Wolałam zrezygnować z pracowni i pracować na swoich warunkach, niż dać się wypalić przyziemnym sprawom (opłaty), które odbierały mi skutecznie chęć do działania lub kierowały myśli na niewłaściwe tory. I już wiem, że chcę być z tym sama, że to mój wybór. Że nie jest to przymus finansowy, bo dodatkowa para rąk pozwala na większą ilość efekty, ale nie takich, które mnie zadowalają. Dużo ważniejsze od ciągłej gonitwy za utrzymaniem firmy było skupienie się na tym co dla mnie ważne i cenne: jakości, spokoju, działaniu w sposób nie wymuszony i tworzeniem rzeczy z pełnym zaangażowaniem. Okazało się, że do tego nie potrzebuję osobnego lokalu, wystarczy mój własny dom! Zaoszczędzone (tzn. niewydane na czynsz) pieniądze będę mogła przeznaczyć na życie rodzinne, podróże i rezerwy finansowe, których wciąż mi brakowało. Gdy zapadła decyzja o zamknięciu pracowni poczułam się jakbym zabiła jakiś kawałek siebie, jakbym godziła się na regres, ale w istocie wyszło mi to na dobre, ponieważ potrzebowałam bardzo mocnej zmiany. Postawiłam na zasadę krok w tył, dwa kroki wprzód.
Być może odbierzecie moje wypisywanie minusów jako użalanie się nad sobą, ale stanowczo nie o to mi chodzi - chciałam rzetelnie wypisać to, co zauważyłam po przejściu na drugą stronę lustra. Umiem się zaadoptować do najróżniejszych warunków i gdyby nie sytuacja finansowa być może nigdy nie zdecydowałabym się na krok z rezygnacją. Ale teraz, kiedy już to zrobiłam i poczułam przyjemność pracy w domu, rzeczywistego dopasowania trybu pracy do własnego, nie narzuconego sobie w niepotrzebny sposób rytmu żałuję, że nie podjęłam tej decyzji wcześniej. Odeszło mi dużo stresu, zauważyłam do ilu niepotrzebnych spraw przywiązywałam uwagę i emocje. Szyję dużo mniejszą ilość rzeczy na raz, skupiam się na tym, by je skończyć i nie potykam się o czekające na mnie i łypiące spojrzeniem "czekam na Ciebie!" wykrojone części i częściowo szyte półprodukty. Zamiast skupiać się na zarabianiu mogę skupiać się na tworzeniu. Wróciłam do jogi, działam w zgodzie z sobą i czuję się w końcu ze sobą dobrze. Czasem dochodzą do mnie plotki, że ponoć zamknęłam działalność, a ja mam się dobrze i mało tego: wprowadziłam długo planowaną, nową serię produktów z korka, po 7 latach wróciłam do rysowania, a nowa sceneria sprawiła, że i mój Instagram stanowczo zyskał na wyglądzie! A kiedy mi zabraknie siły na bycie wojującą Joanną d'Arc idę zmywać naczynia, siekać szczypiorek, zdrzemnę się na normalnym łóżku - wykorzystuję owocnie czas w inny sposób, ładuję baterie i nie przechodzę w stan uśpienia chęci. I znowu z ochotą siadam do maszyny! Nie muszę się spodziewać nieplanowanych wizyt (co też jest pewnym minusem pod kątem sprzedaży i faktem, że dla wielu osób odwiedzenie mojej pracowni było atrakcją). Doceniłam proste rzeczy, takie jak obecność lodówki, a wyjście na pocztę jest teraz wycieczką.
- - - - ✂️- - - -
Czy żałuję, że przeniosłam się do domu? Nie. Czy są rzeczy, których mi brakuje? Pewnie, że tak! Chociaż... po oczyszczeniu się z zalegającego gruzu materiałowo-sprzętowego wiele spośród najważniejszych dla mnie warunków przyjemnej pracy, których doświadczałam w pracowni, odnalazłam także w domu!
Dla równowagi dodam czego mi teraz brakuje:
- wyjście z domu
Tego zdecydowanie najbardziej mi brakuje, dlatego staram się o to dbać i wychodzić codziennie na spacer, muszę sama w sobie znaleźć motywację, by się ruszyć. Idealnym bodźcem jest potrzeba odwiedzenia poczty - staram się wtedy zrobić baaaardzo okrężną trasę!
- brak możliwości zaproszenia do pracowni
Poruszanie się w strefie prywatnej powoduje, że brakuje mi miejsca, w które mogę zaprosić Klientów. Ze względów oczywistych nie chcę zapraszać ich do domu, dlatego mocno problematyczna stała się dla mnie sprawa odbiorów osobistych, podczas których Klienci wpadali często specjalnie po to, by zobaczyć pracownię. Mogli tu pooglądać materiały na półkach i przejrzeć/kupić gotowe wyroby. W domu nie ma na to miejsca.
- stół krojczy
Niestety nie mam na niego miejsca, moja praca przeniosła się na ogromną deskę do prasowania.
- przestrzeń
Moja pracownia została porządnie zminimalizowana co ma swoje plusy, bo mam wszystko pod ręką, ale często muszę uważać, by przy tej ciasnocie nie strącić czegoś łokciem. Szyję siedząc na piłce, która też zajmuje sporo miejsca. Musiałam zadbać o masę dodatkowych szuflad, półek, ogromną szafę na materiały, aby to wszystko pomieścić - całość muszę mieć dobrze zorganizowaną, aby pamiętać, gdzie dokładnie czego szukać. W pracowni miałam wszystkie rzeczy widoczne, rozłożone na wierzchu. Nie wspominając już o tym, że podziwiam Męża, który zgodził się na te wszystkie rewolucje, pomógł mi w nich i razem ze mną z nimi dobrze funkcjonuje.
- muszę pamiętać o nakładaniu pokrowca na overlocka.
To nowy nawyk, który wymusiła na mnie obecność kota. Zaniechanie tej czynności skutkowało już parę razy nocnym gonieniem Kitki, która uciekała z nitkami w pyszczku, rozciągając je przez całą długość mieszkania.
Często słyszałam "marzę o własnym sklepie-pracowni". Być może zabrzmi to obrazoburczo, ale ja nigdy o tym nie marzyłam. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że będę się utrzymywać z rękodzieła popukałabym się w głowę. Własny lokal z pracownią był naturalnym ciągiem zdarzeń, dostosowywaniem się do bieżącej sytuacji (nie mieszczę się w domu - muszę się przenieść gdzie indziej, znów mam za mało miejsca - potrzebuję czegoś większego). Pisząc tego posta zdałam sobie sprawę, że sporo rzeczy, które odbierałam jako minusy wynikały czysto z mojego charakteru i potrzeby elastycznej organizacji - nie każdy ma takie potrzeby jak ja. Snując wizje siebie w takim miejscu widzi się często tylko różowe kolory, ale taki układ ma też minusy, których na początku się nie przyjmuje do wiadomości. Jeśli masz pracownię w domu i marzysz o tym, by się przenieść - zastanów się dobrze, bo może tak naprawdę masz już wszystko czego potrzebujesz? Kluczem jest tak naprawdę wypracowanie tej delikatnej granicy między pracą a życiem poza pracą. Ja nie mam wszystkiego, czego potrzebuję, ale jestem przekonana, że jakikolwiek krok nie podejmę dalej - zawsze natrafię na jakieś ograniczenia i minusy. Czuję w środku, że pracownia w domu to też tylko moment przejściowy, ale trudno mi ocenić, co przyniesie czas. Jedno jest pewne: spróbowałam, nie żałuję.
Na chwilę obecną myślę, że idealnym miejscem, w którym powinna się znaleźć pracownia to osobny pokój w domku, np. na poddaszu, najlepiej z osobnym wejściem. Najlepiej od strony ogródka. Najważniejszym kluczem dla zachowania równowagi wydaje mi się nadal moment przejścia z jednego świata w drugi, ale doceniam ich bliźniaczą lokalizację. I to, że nie musisz pędzić z miejsca na miejsce, by odebrać przesyłkę od kuriera, choćby w takich przypadkowych sytuacjach, kiedy nadawca pomyli Twoje adresy.
"Cokolwiek możesz zrobić lub marzysz o tym, że możesz, zacznij to robić.
Śmiałość zawiera w sobie geniusz, magię i siłę."
Johann Wolfgang Goethe
Jestem bardzo ciekawa Waszych przemyśleń związanych z wyobrażeniem idealnej pracowni lub doświadczeniami związanymi z Waszymi kreatywnymi kątami! Myślę, że te problemy mogą odnosić się nie tylko do szycia, ale do każdej twórczości. Jak myślicie?
Joanka