Co do moich zapędów w kierunku roślinnych wzorów nie muszę nikogo przekonywać. Dzięki komu je mam? Winowajcą jest on: brodaty, XIX-wieczny obrońca sztuki rękodzielniczej w czystym wydaniu - William Morris, którego postać przybliżyłam Wam we wcześniejszym wpisie (klik).
Od kiedy jestem uzależniona? Moja platoniczna miłość do Williama Morrisa sięga czasów liceum, kiedy to trafiłam na jego projekty w trakcie przygotowywania się do matury z historii sztuki. Wciągnęłam się w sztukę prerafaelitów i przy okazji poznałam Morrisa. Pamiętam dokładnie jak siedziałam godzinami gapiąc się w jego kwiaty (wtedy miałam jeszcze zapędy czysto malarskie), w rysunki przywodzące na myśl średniowieczne witraże, kosiła mnie z nóg wnikliwa obserwacja natury i niesamowita ilość pomysłów na kompozycje detali! I te palety barwne! Morris wrócił do mnie na studiach - zarówno na ASP, jak i Historii Sztuki. Wtedy zamiast skupić się na licencjacie (wiadomo) zaczęłam się aktywizować rękodzielniczo i blogowo. Zaczęłam też szyć i coraz bardziej wzdychać do jego tkanin. Co prawda studiując poszłam ścieżką mediewistyczną, ale jak już wiecie Morris inspirował się sztuką gotycką, więc nigdy nie był on dla mnie odległym tematem.
Pamiętam dzień, kiedy pojawiła się okazja w sieci, aby kupić tkaninę Morrisa. Jak szalone rzuciłyśmy się razem z Suspirią! Drżąc z uciechy kupiłyśmy w szaleńczym amoku na spółkę kawał pięknej tkaniny. Nie macie pojęcia jak się bałam przeciąć ją na pół nożyczkami! "Myrtle", projekt z 1875 r. Nie będzie chyba zaskoczeniem jak napiszę, że równie szalenie się cieszyłam z zakupu co pękałam z rozterki, co z niej uszyć? Za mało na spódniczkę, a może uszyć poszewki, torbę, obrus (a jak się poplami?), kosmetyczkę? To z tej tkaniny uszyłam jedną z pierwszych nerek - powstała ona właśnie dla Ani Suspirii. Tkaninę od razu sfotografowałam - osoby zaglądające tu dłużej mogą pamiętać, że dość długo przewijała się w tle loga i pojawiała się czasem na blogu.
Tak więc Ania doczekała się nerki, ja z kolei uszyłam sobie ostatecznie poduchy na krzesła (więcej o nich: klik), kilka portfeli - w tym mój (klik) i nerek. Kawałek jeszcze na mnie czeka!
mój były, bardzo efemeryczny kącik krawiecki w poprzednim mieszkaniu |
Od tamtego czasu dostałam lekkiego świra na punkcie gromadzenia tkanin i rzeczy związanych z projektami Morrisa. W 2012 r. magazyn "Zwierciadło" wypuścił serię kalendarzy w morrisowskie wzory - miałam go i ja! Do dziś mam też poniższe kolczyki i przypinkę, które sama sobie zrobiłam.
Wiecie jaki był jeden z pierwszych prezentów, który dostałam od mojego Męża? Tylko zobaczcie!
Do mojej małej kolekcji należy cudna bawełna w print gałązek wierzbowych oraz tkaniny z serii "Golden Lily", zaprojektowane w firmie Morris & Co. w 1899 r. (już po śmierci Morrisa). Szyłam z nich torby, poduszki, moja Mama doczekała się kosmetyczki (klik).
Dorzucę Wam anegdotkę.
Jakiś czas temu na targach podeszła do mnie pani z chęcią kupna nerki. Wzięła do ręki Morrisa, na co ja się wylałam i zaczęłam opowiadać co to za tkanina. Obok stała dziewczyna, która sprzedawała sukienki (półka cenowa: ok 300 zł/szt) i zareagowała: "Serio? Ja taką tkaninę kupiłam w lumpie za 10 zł i uszyłam z niej sukienkę! Gdybym wiedziała, że to takie drogie to bym więcej skasowała!". Oniemiałam i powiedziałam w duchu: "to ty nie wiesz z czego ty w ogóle szyjesz?!".
Tak wygląda przeciętna wiedza o Morrisie w Polsce i pomysł na biznes rękodzielniczy "no to się nachapię". Dla mnie Morris to stanowczo nie coś - tylko ktoś, i to ktoś więcej. I za każdym razem, kiedy biorę te tkaniny w dłoń, ręka z nożycami mi zadrży. Zawsze ;)
Joanka